„Trzeba twardo stąpać po ziemi”, „racjonalnie podchodzić do rzeczywistości”, „unikać emocji”?
– A skąd ty to wiesz? (śmiech). Ciężko zachorowałem. Pan Jezus mnie przetrącił. Zachorowałem na ostrą formę przepukliny dyskowej. Niesłychanie bolesna sprawa. Musiałem zaliczyć jakieś rekolekcje kapłańskie, a ponieważ do stolicy Rwandy przyjechał akurat Tardif, poszedłem na to spotkanie.
Nie wył Ojciec z bólu?
– Jak chodziłem, nie. Najgorsze było siedzenie i leżenie. W pewnym momencie klęczący przed Najświętszym Sakramentem Tardif mówi: „Jest tu ksiądz, który cierpi na kręgosłup. Pan Jezus właśnie go uzdrawia. Gdy pójdzie wieczorem do łóżka, nie będzie czuł żadnego bólu”.
Nie czuł Ojciec żadnego ciepła? Przytulenia? Dotknięcia?
– Absolutnie nic. W ogóle nie wiedziałem, że on mówi o mnie. Kolega mówi: „Wstawaj, to o tobie”, ale zgasiłem go wzrokiem.
Nie nosił Ojciec w sobie tęsknoty: Boże, żeby to jednak chodziło o mnie?
– Nie. Uważałem, że skoro przyszło cierpienie, to widocznie jest ono potrzebne Kościołowi. Prosiłem siostry, by przygotowały mi łóżko z twardymi deskami, broń Boże ze sprężynami, bo z bólu nie zmrużyłbym oka. Wróciłem z tej adoracji padnięty, wskoczyłem do łóżka i zdumiony zauważyłem, że absolutnie nic mnie nie boli. To pewnie przez te deski – pomyślałem. Wyciągnąłem je, położyłem się na sprężynach, podskoczyłem i nic! Spałem tej nocy jak nowo narodzony. Czułem ogromną wdzięczność. Powiedziałem: „Skoro zostawiłeś mi taki znak swej obecności, to widocznie czegoś ode mnie chcesz”. To uzdrowienie (trwałe, bo minęło już 21 lat!) było dla mnie osobistym spotkaniem z Jezusem. Po tych rekolekcjach było Boże Ciało. Ludzie ze wspólnot charyzmatycznych widząc moje uzdrowienie, poprosili, bym sam poprowadził podobną modlitwę. „Nie ma mowy!” – odparłem. „Nie chcę, by mnie wyzywali od głupków”. W końcu zgodziłem się. Kościół był wypełniony po brzegi. Przyszła matka z dzieckiem. Miało z 6 lat. Nie chodziło, nie mówiło. Całe ciałko miało poskręcane. Matka położyła tego nieboraka na podłodze. W pewnym momencie słyszy głos dziecka, które woła imię: „Chantal!”. Spojrzała na podłogę: nie ma chłopaka. Zbladła. Patrzy, a jej dziecko biega po kościele i woła koleżankę.
Dlaczego tak bardzo boimy się w Kościele charyzmatów?
– Sam się ich długo bałem. Rzeczywiście, wśród księży widzę spory opór materii. Pamiętam opowieść, którą słyszałem od ojca Tardifa. Pojechał na kongres Bożego Miłosierdzia. Przyszło z 300 tysięcy ludzi. Tuż przed Mszą miejscowy biskup mówi: „Nie będzie żadnej modlitwy o uzdrowienie. Sam będę przewodniczył tej Eucharystii”. Ojciec Emiliano pokornie się zgodził. Rozpoczyna się Msza i nagle na całym stadionie siada prąd. Nie działają mikrofony. Biskup podchodzi puka, stuka. W końcu rzuca: „Coś tu nie gra z tymi mikrofonami”. A 300-tysięczny tłum, sądząc, że rozpoczyna właśnie Mszę, odpowiada: „i z duchem twoim” (śmiech). To był moment przełomowy tej Mszy.
Dlaczego w czasie wspomnianej Mszy znoszono do Ojca aż kilkudziesięciu opętanych?
– Myślę, że demon mocno manifestuje u nas swą obecność, bo… się za niego bierzemy. Jak mu się daje spokój, to on milczy. Robi swoje, tyle że po cichu. Jeśli bierzemy go w obroty, to drze się na całą Rwandę. Trafiają do nas ludzie z całego kraju. Poranieni, okaleczeni, liżący rany po krwawej wojnie. Przychodzi wielu czarowników. A są to przecież ludzie, którzy zawarli pakt z diabłem. Dochodzi do wielu wspaniałych uwolnień.
Nie czuje się po nich Ojciec duchowym gigantem? Bohaterem programu „Ręce, które leczą”?
– Nie. Absolutnie! Jestem jedynie kruchym naczyniem. Kiedyś w czwartek – to u nas dzień kierownictwa duchowego – przyszedł czarownik. Klęknął przed Najświętszym Sakramentem i nagle – jak nie ryknie jak lew, jak nie podskoczy z tych kolan chyba z dwa metry w górę. Biedne pobożne kobieciny pouciekały, aż im pospadały chusty.
A Ojciec nie miał ochoty zwiać?
– Nie. Nie czuję lęku. Denerwowałem się tylko za pierwszym razem. Nie byłem jeszcze egzorcystą. Modliłem się jako proboszcz nad pewnym czarownikiem. Otrzymał łaskę nawrócenia i przyszedł z żoną do kościoła złożyć publiczne wyznanie wiary. W detalach opowiedział, co robił, i kajał się, że czynił to jedynie dla pieniędzy. Jego żona powiedziała króciutko: „Jezus mnie uzdrowił”. Coś zbyt króciutko – pomyślałem. Czułem, że coś ukrywa. Zaczęliśmy wzywać Ducha Świętego, a ta kobieta ryknęła tak, że zatrzęsły się ściany. Trzepało nią, wyła, więc zanieśliśmy ją do zakrystii. Wziąłem kilka osób mocnych w wierze i poszedłem się pomodlić. Modlę się i modlę… i nic. Trwało to chyba z godzinę. Żadnych rezultatów. Krzyk i krzyk. „Panie Jezu – westchnąłem – coś Ty mi narobił? Mam dzwonić po biskupa? Tak późno?”. I nagle mnie olśniło: Duch Święty przypomniał mi, że należę do ostatniego rocznika, który otrzymał małe święcenia egzorcystatu. Powiedziałem: „W imię władzy, jaką otrzymałem od Kościoła Chrystusowego, rozkazuję ci, wyjdź z niej i wracaj tam, gdzie jest twoje miejsce”. Jak on zawył: „Tak, masz nade mną władzę!”.
W jakim języku?
– To ciekawe. Powiedziałem do demona po polsku, a on odpowiedział po rwandyjsku.
Psychologia wysiada…
– Kompletnie. Demon zawył: „Muszę, niestety, tam wracać…”.
Egzorcyści mówili mi, że słyszeli demony błagające, by mogły choć na chwilę posiedzieć pod krzyżem, byleby nie wracać do piekła.
– Tak! Wolą iść pod stopy Ukrzyżowanego, niż tam wracać.
Warunkiem uzdrowienia jest przebaczenie – słyszymy nieustannie. Jak przekazać tę prawdę osobom przeczołganym przez rzeź? Tłumowi, w którym wciąż drzemią demony wojny?
– Podam przykład. Był u nas w parafii młodziutki ksiądz. Uniknął śmierci. Po wojnie uciekł do Francji, ożenił się. Rzucił kapłaństwo. Jego matka nie mogła mu tego przebaczyć. Do tego stopnia, że została sparaliżowana. Kompletnie. Karmiono ją łyżeczką. Wezwałem grupę wstawienniczą i powiedziałem: „Poproście ją o to, by wybaczyła synowi”. Długo się modlili. W końcu poszli. I ta kobieta otrzymała łaskę przebaczenia. Mało tego: ona wstała i... zaczęła biegać. Lata do kościoła do dziś…
„Hutu nie powinien dłużej litować się nad Tutsi” – brzmi jedno z przykazań rwandyjskiego plemienia. Gdzie tu miejsce na miłosierdzie?
– Tyle że to działało w dwie strony. Żadnej nie można usprawiedliwiać.
Co się działo, gdy wśród księży spotkali się przedstawiciele tych dwóch plemion? Iskrzyło? Omijali się szerokim łukiem?
– Bywało różnie. Podział był bardzo głęboki. Ale bywały też sytuacje, gdy księża Hutu oddawali życie, by ratować Tutsi, którzy chronili się w ich kościele.
Po czym poznajecie, kto należy do jakiego plemienia?
– Patrzy się na nos, na twarz. Tutsi są wysocy, szczupli. Ale nawet oni między sobą często się mylą! Widzę, jak bardzo kult Bożego Miłosierdzia burzy te poddziały, wycisza tych ludzi….
Gdy pada hasło „rzeź”, pierwsze pytanie, jakie pojawia się w necie brzmi: „I gdzie był Bóg?”. W czasie objawienia w Fatimie Maryja przestrzegała przed II wojną, w waszym Kibeho ostrzegała, że popłynie rzeka krwi. Czemu niewielu Jej uwierzyło?
– Taką mamy naturę. Jesteśmy niedowiarkami. Nie wierzymy, bo nie chcemy. Trudno nam jest przyjąć miłość Boga, który wysyła swą Matkę, by ostrzegła ludzi przed kataklizmem. O objawieniach w Kibeho przypomnieliśmy sobie dopiero, gdy popłynęła krew.
A Ojciec nigdy nie pytał, gdzie był Pan Bóg?
– Nie. Ja pytam, gdzie był człowiek, gdy Pan Bóg przemawiał. W czasie egzorcyzmu (trwała już wojna) pytam demonów: „Ilu was jest?”. Zawsze rozkazuję, by zdradziły swe imiona, łatwiej je wówczas wypędzić. I słyszę, jak się przedstawiają. Nagle jeden z nich mówi: „Mam na imię Krew”. Co??? „Nazywam się Krew. Piłem krew pierwszej osoby zamordowanej przez tego człowieka”. Musiałem go długo „mordować” Przenajświętszą Krwią Chrystusa.
Tak wynaturzone czyny nie są możliwe do wytłumaczenia bez wskazania na działanie tego, o którym Biblia mówi, że jest mordercą od początku – opowiadał Lech Dokowicz.
– Tak jest. Ta wojna miała korzenie demoniczne. Podam konkretny przykład. Przed wojną w czasie egzorcyzmu, gdy zapytałem o imię, usłyszałem: „Nazywam się Interahamwe”. Parsknąłem śmiechem. Myślałem, że to zmyłka. Była to nazwa policji, służb. Po dwóch latach wiedziałem, że demon nie kłamał...
Przychodzą do Ojca ofiary wojny. A zbrodniarze? Ci, którzy siekli maczetami swych braci?
– Przychodzą i ci, i ci... Przed wojną zorganizowałem w parafii szkołę ewangelizacji i szkołę biblijną dla młodzieży. Taki przyszedł impuls. Nie wiedziałem, dlaczego się w to pakuję. Okazało się to opatrznościowe. Po wojnie był to znakomity punkt wyjścia do prowadzenia misji pojednania. Zorganizowaliśmy misje parafialne, zakończone spowiedzią. Boże, co tam się działo... Spowiadało 12 księży. Przychodzili wstrząśnięci: „Jak wspaniale ich tu przygotowaliście” – mówili. „Penitenci płakali: »Księże, byłem nagi, a teraz chcę ubrać się w szatę łaski Bożej«”.
Mała Tereska wysiada…
– Prawda? W czasie misji po konferencji była praca w grupach. Grupki po 15 osób. A wszystkich zebranych około 3 tysięcy. I w tych grupkach ci ludzie zaczęli się przyznawać do tego, co robili w czasie wojny. „Zniszczyłem wam dom” – mówił ktoś. „Rozkradłem wasz majątek” – przyznał inny. I ta cała 15-osobowa grupa szła i odbudowywała te mieszkania. To było dopiero święto pojednania! Zapierało dech z wrażenia. Nawet burmistrz przyznał się, że ukradł siostrom zakonnym radio…
… czego nie mogą mu wybaczyć do dnia dzisiejszego…
– Wybaczyły, wybaczyły (śmiech). Ja wtedy zrozumiałem, że w mojej parafii Jezus chce urządzić sanktuarium. Na terenie parafialnym nikt nie został zabity! A wokół krew lała się strumieniami.
Po latach powstało sanktuarium... Ile osób przyszło w tym roku na święto Bożego Miłosierdzia?
– Ponad 60 tysięcy. Lało jak z cebra, ale nikt nie ruszył się z miejsca. Widziałem przed sobą jedynie bezbrzeżne morze parasoli. Ludzie stali w błocie i adorowali Jezusa.
Dlaczego nam tak trudno jest zachwycić się Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramencie?
– Bo my w czasie adoracji za bardzo adorujemy siebie: swą grzeszność, słabość. Więcej czasu powinniśmy poświęcić samej obecności Jezusa. W końcu dojdziemy do takiego stanu, że przestaniemy cokolwiek mówić i o cokolwiek prosić.
Mogę śmiało napisać, że o. Stanisław Urbaniak nie nudzi się na adoracji?
– Nie nudzę się. Siedzę i patrzę na Niego. A między nami coś się dzieje. Co? Nie mam pojęcia. Na początku mojego proboszczowania w 1991 roku powstawały w Rwandzie partie polityczne. Przychodzili na moje podwórko, by agitować parafian. Podszedłem do tych ludzi i rzuciłem: „Wyjdźcie stąd z tą waszą polityką”. Wściekli się i napisali na mnie paskudny donos do biskupa. Napisali, by mnie zabrał, bo wielu ludziom przeszkadzam. Biskup dał mi ten list i rzucił: „Zobacz, co tu o tobie wypisują. Ale nie przejmuj się tym”. Nikt się pod tym listem nie podpisał. Ale moi parafianie od razu wychwycili, kto jest autorem tych rewelacji. To ten, ten i ten – powiedział przewodniczący komitetu parafialnego. Zwołał zebranie komitetu, zaprosił tych ludzi. Mówi do pierwszego: „To ty pisałeś?”. „Nie”. Do drugiego: „Ty?” „Nie”. „Ja też nie” – odpowiada trzeci. Patowa sytuacja. Jezu, jaka tam wojna wisiała w powietrzu. Zostawiłem tych ludzi i poszedłem na adorację. I jak głupi wszedłem do tego kościoła, tak głupi wyszedłem. W głowie pustka, nie wiem dalej, co mam z tym wszystkim zrobić. Klapłem dalej w tej sali. Na końcu powiedziano: „Ojcze, teraz słowo dla ciebie”, a ja nagle słyszę w sercu wyraźny głos: „Proś ich o przebaczenie”.
Logika podpowiada coś zupełnie innego…
– Tak! Odezwałem się do pierwszego z tych mężczyzn: „Bonifacy, czy ty jesteś w stanie mi przebaczyć?”. A on odparował: „Tak. Ale najpierw ty musisz mi przebaczyć”. Przyznali się wszyscy. I jak Tutsi, hardy Rwandyjczyk nie płacze nigdy publicznie, tak wtedy w tej salce wszyscy beczeli jak dzieci...
Słowo poznania przyszło w ostatniej sekundzie. Nie wkurza Ojca taka pedagogika Ducha? Czemu nie daje natchnień wcześniej, nie wysyła mejla z listą osób, które chce uzdrowić?
– Oj, dokładnie wiem, o co pytasz. Przerobiłem to na własnej skórze. Zaprosili nas na modlitwy miejscowi chrześcijanie. Prosili, bym pomodlił się o uzdrowienie. Byłem świeżo upieczonym proboszczem. Pojechałem. Była tam sparaliżowana kobieta, która w dodatku nie mówiła i nie widziała. Wiedziałem, że słyszy, więc powiedziałem: „Żałuj za grzechy. Udzielę ci rozgrzeszenia”. Nagle lunęło. Uciekłem do samochodu, a ponieważ drogi są bardzo kiepskie, nie chciałem ryzykować i brać więcej pasażerów. Jak mam zginąć na tych błotach, to wolę już sam… Do parafii przybiegł chłopak: „Padre” – woła. „Ta kobieta została uzdrowiona!”. Nie bardzo wierzyłem. Pojechałem tam za tydzień. Kobieta jak siedziała, tak siedzi. Wyskoczyłem na tego chłopaka: „Z Boga żarty sobie robisz?”. A on mówi: „Padre, idź z nią porozmawiać”. Zadaję jej pytania – odpowiada, pokazuję rękę – udziela bezbłędnych odpowiedzi. Pytam: „Jezu, czemu nie dokończyłeś tej roboty?”. Rozpoczyna się modlitwa wielbienia, a ja słyszę: „Chwyć ją za rękę i powiedz: W imię Jezusa z Nazaretu rozkazuję ci, idź”. Mówię: „Nie, Jezu, nie ma mowy. Jest tu sporo adwentystów. Mam skompromitować Twój Kościół? Będą się z niego śmiać”. Ale głos jest coraz intensywniejszy. Zacząłem kapitulować. „Panie Jezu, jeśli to Twoja wola, to spraw, bym był w stanie to wykonać”. I w chwili, gdy miałem udzielić błogosławieństwa, nagle coś odebrało mi rozum. Poszedłem do tej kobiety, chwyciłem ją za dłoń i powiedziałem: „W imię Jezusa Nazarejskiego rozkazuję ci: Idź do domu”. Podskoczyła jak na sprężynie i… ruszyła. O Jezu, jaki szał tam był… Nie wiedziałem, co się dzieje. To były moje pierwsze takie doświadczenia. Po tym wydarzeniu około trzydziestu adwentystów zostało katolikami. Są do dziś gorliwymi parafianami…
O Afryce mówi się: to największa eksplozja w historii chrześcijaństwa…
– To prawda! Na Wielkanoc w mojej parafii ochrzciliśmy aż 700 dorosłych osób!
Wielu kręci głowami: to wiara płytka, emocjonalna, niepogłębiona.
– Wiara musi być teologicznie podbudowana, to jasne. Ale my, księża, zapominamy, że Lud Boży potrzebuje bardziej kapłanów świadków niż głosicieli!
Nie trzeba ludziom na kazaniach opowiadać, jaki to ten Jezus jest fajny?
– A komu pomoże takie gawędzenie? Trzeba dać świadectwo. Kiedyś przygotowałem piękne kazanie. I to po rwandyjsku! Pisałem na kartce, napracowałem się jak mrówka. Byłem taki dumny! Swą walizkę zawsze kładłem na fotelu przy drzwiach. To był nawyk. Rano biorę kluczyki i jadę. Nie patrzyłem na siedzenie. Byłem pewny, że obok leży moje piękne kazanie. Dojechałem na miejsce, sięgnąłem ręką i zamarłem. Zapomniałem walizki! Powiedziałem: „Panie Jezu, jeśli zrobiłeś mi taki kawał, to sam sobie głoś to kazanie”. Wyszedłem na ambonę i zacząłem opowiadać bez kartki. Pierwszy raz w życiu. Boże, jak ci ludzie reagowali. Oni tańczyli na tym kazaniu! Na kolejnej Mszy to był już szczyt. Pan Jezus uzdrowił 5-letniego niewidomego chłopczyka. Przyprowadziła go babcia. Tuż po Komunii usłyszałem krzyk: „Babciu, ale ty jesteś piękna!”. Pomyślałem, że widocznie babcia się ładnie ubrała, a tu przybiegają ludzie i wołają: „To dziecko było niewidome od urodzenia!”. Pierwszy raz w życiu zobaczyło swoją babcię. Niedawno ta babcia przyprowadziła mi tego chłopca. Boże, jaki on jest wysoki. Normalnie, koszykarz…
Źródło: Gość Niedzielny